Od początku. Od sierpnia odwiedzam salony bliższe i dalsze, bacznie przyglądając się aktualnie oferowanym modelom. W rezultacie wizyty przeobraziły się w „test rodzinności”, o czym mogliście przeczytać niedawno. Choć test dotyczył tradycyjnych można powiedzieć marek europejskich, japońskich i koreańskich (a w efekcie także zamówienie hiszpańskiego samochodu niemieckiej marki), to z dużą uwagą przyglądałem się też chińczykom. A te jak wiemy mają swoje smaczki nie do końca pasujące naszym gustom jak obsługa wielu podstawowych funkcji na ekranie, panele dotykowe, czy irytujące animacje i dźwięki powitalne. Niemniej wewnątrz nie są jednym wielkim odlewem z taniego plastiku jak Dacia.
Oglądałem auta marek MG, Omoda, JAC, Maxus, BYD, BAIC, Dongfeng, Geely, Leapmotor. Jednak wczoraj trafiłem do salonu DFSK (tego samego, który rozpoczął kiedyś swoją działalność oferując indyjską Tatę, później włoskie Piaggio). Wewnątrz stał jeden model – DFSK E5. Auto wielkości Skody Kodiaq czy VW Tayrona, również 7-osobowe z podobną ilością miejsca w środku. Przód charakterystyczny dla tej marki, tył w moim odbiorze to miks Audi Q5 z BMW X5. Napęd hybrydowy: silnik spalinowy wolnossący 1,5 o mocy 102 KM (podobno licencja Mitsubishi) zblokowany z elektrycznym o mocy 177 KM. Do tego skrzynia e-CVT podobna do tej z Toyoty. Auto daje możliwość jazdy na samym prądzie przez około 80 km w praktyce, ale w połączeniu z napędem spalinowym otrzymujemy zasięg jak w starym dobrym TDI – 1100 km. Przeglądając charakterystykę techniczną zaskoczyła mnie podana prędkość maksymalna: tylko 165 km/h.
Czym to auto zwróciło moją uwagę? Wnętrzem. Deska rozdzielcza oraz boczki drzwi pokryto miękkim materiałem (jak w starych dobrych autach europejskich sprzed 30 lat), do tego drewnopodobna okleina oraz srebrne wstawki. Nic nie błyszczy się jak psu brzuszek, to naprawdę gustownie dobrane materiały i kolory. I co najważniejsze: oprócz wielu schowków (podobnie jak to było w Skodzie Kodiaq), mamy tu fizyczne przyciski i przełączniki. Nie są tak ordynarne jak te pokazane z Toyoty Corolli Cross, nie mamy tu paneli dotykowych jak w Kii Sorento czy VW T-Rocu. Całość kosztuje 127 900 zł w wersji Comfort – tej którą dla was sfotografowałem.
Czy kupiłbym to auto? Na tę chwilę raczej nie. Nie wiem jak się będzie sprawowało, choć 6-letnia gwarancja to wciąż niedościgniony atut dla europejskich producentów. Z powodu dużego poziomu utraty wartości takie auto kupuje się na całe życie, bo nie opłaca się go potem za pół darmo oddawać (chyba, że mocno zirytuje). Niemniej posadziłbym do niego niejednego menadżera „tradycyjnych” producentów, aby zobaczyli jak można zrobić dobre wnętrze bez używania plastiku z przemielonych zderzaków i wieczek od zniczy.
PS. Czy były prospekty? Tak, 2 zamknięte w szklanej gablocie. Leżały na wystawie obok jakiegoś pucharu.
#madeinchina #dfsk #test #chinczyk #autachinskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz